Przed nami druga część, ale napiszę o pierwszej, zanim znów mi uciekną wrażenia. Znów, bo Czarownica piętro niżej najpierw przeczytałam sobie. I już miałam napisać, ale zaczęliśmy czytać ze Staśkiem wieczorami. No, a teraz skończyliśmy. Więc wrażenia świeże.
Mnie książka Marcina Szczygielskiego zdumiała. Zaskoczyła objętością. Że powieść dla dzieci może być aż tak gruba (21 niekrótkich rozdziałów). A jednocześnie, że nie nuży, wciąga, zaciekawia. Mnie, bo połknęłam ją w 2-3 wieczory i kilka innych ukradzionych w ciągu dnia chwil. Ale bardzo wciągnęła też Staśka, a nawet Brata, który - choć często zasypiał przed końcem, to co wieczór przypominał, że dziś czytamy o Mai. A od dwóch dni obaj przypominają, że mieliśmy zacząć drugą część.
Że ich wciągnęła, zbyt się nie dziwię. Ma wszystko, co powinna mieć dobra książka dla dzieci - fajną bohaterkę, z którą łatwo można się identyfikować, bo jest zwykłą dziewczynką w zbliżonym wieku, lubiącą pizzę i nadużywającą telewizji (marzenie chłopaków...). Jest zupełnie nowe miejsce, w które bohaterka zostaje niejako wrzucona i musi je oswoić, miejsce niezwykłe i magiczne (bardziej, niż widać to na pierwszy rzut oka). Jest "drużyna", choćby składająca się z gadającego kota, neurotycznej wiewiórki i starszej pani. Jest antybohater, którego też trzeba oswoić, na swój sposób pokonać, przeciągnąć na swoją stronę. W końcu są przygody, z odpowiednią odrobiną grozy, zagadka i zadanie do rozwiązania. Czyli kawałek dobrej, wciągającej książkowej przygody dla dzieci.
Ale czemu wciągnęła mnie? Po części z tych samych powodów. Dobra historia, jeśli jest dobrą historią, pozostaje dobra bez względu na wiek odbiorcy. Ale poza tym? Poza tym sentyment zapewne. Dom ciabci, u której zmuszona jest spędzić wakacje Maja, dla dzisiejszych dzieciaków jest stary i niezwykły, pełen tajemniczych przedmiotów. Dla mnie? Dla mnie jest wspomnieniem.
Tak mieszkała przecież Ciocia Zosia - w kamienicy, ale w dalekiej dzielnicy, zupełnie innej, spokojnej, jakby w innym - mniejszym miasteczku. Z "płytą" w wielkiej kuchni, z makatką o "zdrowej wodzie", toaletą urządzoną w dawnej spiżarni, z wanną za firanką. Porcelanowymi pojemniczkami w kwiatki na przyprawy, sól, cukier i makaron z niemieckimi napisami, zdjęciem pradziadka w mundurze... I jeszcze dzwonek, dzwonek, który się przekręcało, zamiast naciskać... I szajerek na drewno w podwórku...
W moim własnym domu też od zawsze były piece, które trzeba było rano rozpalać, pamiętam, że towarzyszące temu dźwięki budziły mnie rano, a często towarzyszyły też zasypianiu, jak mrozy były duże. A dawno, dawno temu małą wannę wystawiało się na środku kuchni wieczorem, żebym mogła się wykąpać. Że piecyk do wody zawsze robił mały wybuszek z wielkim hukiem, jak odkręcało się gorącą wodę. I strych, strych niebywale zagracony fascynującymi gratami.
U babci za to była frania. Chyba nikt w niej już nie prał, bo w kuchni stał nowoczesny Polar. Chociaż...? Skąd inaczej bym wiedziała, do czego służy i jak się jej używa?
I nastrój wakacji, chyba najbardziej perfekcyjnie oddany w książce Szczygielskiego. Nastrój niegdysiejszych wakacji. Lata spędzanego na działce dziadków. W innym mikroświecie, którego granice wyznaczał płot. Upalnego lata, pełnego zapachów, słońca, owoców i kwiatów, zabaw samopas w ogrodzie i nad strumykiem (!). I różowej oranżady, którą dziadek kupował mi po drodze.
Tak więc jest to książka fantastyczno-przygodowa dla dzieci jednocześnie bardzo sprawnie osadzona w realiach dzieciństwa ich rodziców (30/40+).
Miłego czytania. Miłych wspomnień.
Dziś zabieramy się za Tuczarnię motyli.
Tu fragment.
Marcin Szczygielski
Czarownica piętro niżej
ilustracje Magdalena Wosik
wyd. Bajka 2013
oprawa twarda
ilustracje < tekst
Pani z biblioteki serdecznie dziękujemy, że przedłużyła nam (znów!) termin oddania książki!
Mnie "Czarownica" wciągnęła na dwa dni, chociaż wzięłam z biblioteki bez jakiegoś entuzjastycznego nastawienia. A sama nie mogłam się potem oderwać. Coś jest w tej książce takiego, chyba właśnie ta atmosfera wakacji, sporo tajemniczości. Szczygielski napisał świetną powieść, skoro rzecz w założeniu dla uczniów podstawówki wciąga stare konie :) Syn podjął samodzielną próbę lektury, jeszcze zanim ją skończyłam i przez krótką chwilę mieliśmy w domu małą bitwę, ale się w końcu poddał. Jednak rozdziały dość długie i akcja nie rozwija się natychmiast, a początek był dla niego trudny - jedynak z mocno ograniczonym dostępem do telewizji, trochę się chyba gubił. W jego przypadku głośne czytanie lepiej się sprawdzi, dobrze, że przypomniałaś mi o tej książce, bo właśnie musimy wybrać nową na wspólne czytanie.
OdpowiedzUsuńTo chyba pomysł na jakieś osobne rozważania - rozumienie świata - a więc też książek - przez dzieci beztelewizyjne :) Dobrze wiedzieć, że nie tylko moje tak mają. W tym przypadku jakoś nie zauważyłam (może właśnie dlatego, że czytałam głośno od początku, choć z drugiej strony niczego za bardzo nie tłumaczyłam), ale rzeczywiście już nam się zdarzało, że S nie łapał jakiś niuansów fabuły, bo nie oglądamy tv. Skrajnym przypadkiem była para-mara.
UsuńMoje takie zupełnie beztelewizyjne nie jest, ale my oglądamy dość specyficzne rzeczy i rzadko, więc pojęcie telenoweli jest mu zupełnie obce. Dlatego też zastanawiam się, jak poradziłby sobie z "Klarą" Wichy, bo tam też dużo odnośników popkulturowo-telewizyjnych, ale do tego chyba jeszcze musi podrosnąć. Temat rzeczywiście ciekawy, ale też przy mnogości programów tv trudno jest chyba o dziecko, które kojarzyłoby wszystkie cytaty telewizyjne. I jeszcze do tego czytało książki, żeby tę wiedzę wykorzystać :)
UsuńDZIĘKUJĘ - biegnę po drugą część!
OdpowiedzUsuń