Nie uważam, żeby książki były tylko do czytania. Nawet nie uważam, że są tylko do czytania i oglądania. Książki są do używania. Jak mogą być do zabawy, to jeszcze lepiej. Najlepiej wtedy, jak nie są zabawką dosłownie (naciśnij guziczek, a książka zaszczeka, zapiszczy, pomruga światełkiem), ale jak dają impuls do zabawy "na podstawie" (to powinna każda książka dla dzieci umieć), albo są tak stworzone, żeby wciągnąć czytelnika/oglądacza do interakcji (jak książki H. Tulleta, książki z klapkami, książki budowle, pop-upy w końcu).
Bardzo lubię, jak książki zaskakują. Oczywiście lepiej jest, jak zaskakują pozytywnie... treścią, obrazem, formą, celem, jaki sobie stawiają. Lubię być tak zaskakiwana. I lubię obserwować wyraz zaskoczenia na twarzach chłopaków. Choć czasem mam wrażenie, że ich trudniej zaskoczyć, ponieważ na szczęście wiele rzeczy jest dla nich wciąż możliwych tak po prostu. Jasne jest dla nich jak słońce, że są książki, które się ruszają, albo którymi trzeba ruszać, które grają, ryczą lub do których trzeba gadać.
Tym razem jednak się udało.
Pojawiła się u nas książka, która w pierwszej chwili została odłożona na bok, bo było wiele innych atrakcji związanych z powrotem taty z podróży (choć nie do końca sam tata... to też, oczywiście, ale... zobacz! w tym pudełku! a moje jest takie!...). Co więcej, książka ta została odłożona nawet w drugiej chwili, po pobieżnym przejrzeniu, bo nudna jakaś taka, dla dzidziusiów chyba nawet. Rzeczywiście: